— A ja nie — rzekła przerywając. — Wiem, że każą mi pojechać do Warszawy, i zrobią jak zechcą. Ostatecznie nie miałabym nic przeciwko temu, ale niech by mi się przynajmniej ów przez rodziców wybrany konkurent podobał, niechbym go pokochała... Wiesz Janiu! — dorzuciła śmiejąc się — to już dziś druga kontrabanda.
— Kontrabanda? Cóż to ma znaczyć?..
— Tobie powiedziałam, że cię kocham, i wyraziłam życzenie pokochania mego przyszłego męża — a w naszym słowniku domowym wyraz kochać nie istnieje... Ech! co tam! dajmy pokój tej kwestyi; mów mi o sobie, o swojem życiu w Warszawie, o kolegach. Toż to moi przyjaciele.
— Nie widziałaś ich nigdy w życiu.
— Cóż mnie ich powierzchowność obchodzi! Ach Janiu! jak ja ci zazdroszczę, że jesteś chłopcem! Tego ci tylko zazdroszczę. Miałeś towarzyszów, przyjaciół, życie może trochę ciężkie, ale pomimo tego ruchliwe i wesołe, jednem słowem, życie! My dziewczęta na wegetacyę skazane jesteśmy...
Długo rozmawiali. Janio opowiadał jej o Warszawie, o kolegach, o dalszych swoich zamiarach, o rozmowie z ojcem; Irenka zwierzała się ze swych smutków. Westchnieniami i śmiechem przeplatana była ta serdeczna pogawędka brata z siostrą...
Gasnąca lampa przypomniała im, że już bardzo późno.