Nieosobliwa była fortuna p. Karpowicza.
Jeszcze dawniej, w lepszych warunkach, można było z niej jaki taki dochód wyciągnąć, ale gdy przyszła klęska jedna i druga, gdy trzeba było i las dobrze podniszczyć, i hypotekę obciążyć, i z żydkami w stosunki kredytowe się wdać, zaczęło się dla właściciela ciężkie życie i nieustanna walka.
Starał się jak mógł, zabiegał i pracował, mózg na to tylko wysilał, aby się na swoich śmieciach utrzymać, i utrzymywał się jakoś.
Tu urwał, tam załatał, jak to mówią, bicze z piasku kręcił, aż przy tem kręceniu grzbiet mu się wygiął, jakby od wielkiego ciężaru, włosy pobielały jak mleko, oczy utraciły blask.
Ludzie zasobni i w rachunkach porządni, taki p. Załuczyński naprzykład, mówili, że się Karpowicz rządzić nie umie, że brnie coraz głębiej i bez ratunku, a on, gdy takie zdanie słyszeć mu się zdarzyło, kiwał głową i mówił z gorzkim uśmiechem: — Bądźcie-no w mojej skórze... sprobujcie...