Żył oszczędnie, skąpił, żałował sobie na wszystko, nie zaznał żadnej przyjemności, a co ważniejsza, nie zaznał nigdy spokoju, żył niemal z dnia na dzień; ale nie skarżył się na losy i nie narzekał. Miał zawsze dobrotliwy uśmiech na twarzy, dla każdego słowo przychylne, gotów do uczynności, do ofiar nawet, o ile te w granicach szczupłych jego środków leżały.
Człowiek co się zowie dobry, domowi i rodzinie oddany, kochał wszystko co warto kochania, nawet ten swój folwarczek niewdzięczny, tę rolę ubogą, która pomimo wysiłków i pracy zawsze liche plony dawała.
Szarpał się z losem, borykał z owym wiatrem przeciwnym, który mu, biedakowi, zawsze w same oczy dmuchał, ogryzał się z wierzycielami, nie znając ani dnia, ani nocy, ani chwili wytchnienia.
Zawsze, jak miecz Damoklesa, wisiał nad nim jakiś pozew, jakiś wyrok sądowy, lub groźba egzekucyi za podatki; zdawało się, że już przeciągnięta struna pęknie, że katastrofa nieunikniona, że p. Karpowicz przepadł... ale tacy nie dają się do ostatka, nie opuszczają rąk i ducha nie tracą. Niedola hartuje.
Gdy zbliżało się tego rodzaju widmo, p. Marcin na bryczkę siadał, od miasteczka do miasteczka jeździł, to z tym, to z owym żydem konferował, od jednego pożyczył, drugiemu co bądź na zielono sprzedał, ma się rozumieć, warunki coraz cięższe przyjmując; ale w rezultacie rata towarzystwa przed licytacyą, podatki przed egzekucyą ostateczną zapłacone były; groźny wierzyciel, ułagodzony procentem, przyrzekał czekać dłużej, i bieda wlokła się znowu
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/38
Ta strona została skorygowana.