Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

— Modlę się i co dzień Boga proszę, kochany Marcinku, aby dozwolił nam jeszcze przez długie lata, jak dotychczas, w zdrowiu mocnem, w szczęściu i pomyślności, przeżyć jeszcze lat kilka i doczekać pociechy z najdroższych naszych dziateczek: Ludwisia, Florci, Jadzi i Anielci...
Pan Marcin rozrzewniony poszedł jeszcze dalej, i całując jej drobne, pomarszczone i spracowane ręce, życzył, ażeby oboje jeszcze przez drugie ćwierć wieku używali tego wielkiego szczęścia, które dotychczas było ich udziałem...
Nie wiem, czy z nadmiaru owych pomyślności, czy z innych powodów, popłakali się oboje przy tych życzeniach wzajemnych...
Zawadki, była to wioseczka nieduża z trzydziestu kilku chat złożona, znajdująca się przy szerokim, piaszczystym trakcie, który stanowił komunikacyę między dwoma miasteczkami.
Ruch na tej drodze, zwłaszcza w dni świąteczne, lub jarmarczne, był znaczny; ciągnęły po niej chłopskie wozy i biedki żydowskie. Kiedy niekiedy wlókł się dziad, obwieszony sakwami, pieśń o świętym Mikołaju zawodząc.
Wieś znajdowała się akurat na połowie drogi pomiędzy jedną mieściną a drugą, więc też przed karczmą w Zawadkach zatrzymywali się wszyscy prawie jarmarkowicze i wogóle podróżni, aby koniom dać wytchnąć, napoić je, lub też przepłókać własne gardła gorzałką, którą dzierżawca karczmy, rudy Wigdor, osobliwym sposobem chłopom do gustu przyprawiał, tak, że zjednał sobie z tego powodu sławę na całą okolicę. Istotnie, gdy chłop u Wigdora półkwaterek łyknął, to wiedział przynajmniej, że pieniędzy