Grunt lekki, piaszczysty przeważnie, a dalej, w zaklęśnięciu, co się w stronę lasu ciągnęło, łąki błotne, zawsze mokre, na których wieczorami latem żaby rechotały, lub też jęczały chórem wielkim.
Gdzieniegdzie gruszka przysadzista i sztywna miedzy strzegła, gdzieniegdzie nad łąkami błotne olsze szumiały, a przy drogach rosły brzózki marne, karłowate, jakby chore.
Lipcowe słońce dopiekało, prażyło tak, że rzadkie żyto na zagonach w oczach prawie schło; na niebie ani jednej chmurki, wiatr się ukrył w lesie. Bydło na pastwiskach jeść nie chciało i pokładło się w cieniu pod krzakami.
Było blizko południa.
Pan Marcin Karpowicz w białym kitlu i wielkim kapeluszu słomianym, powracał z pola ku domowi i myślał o nadchodzącym czasie żniw i wydatkach, jakie go z tego powodu czekały. Pochylił głowę, wielkie białe wąsy spadały mu aż na piersi, szedł powoli, z trudnością, podpierając się grubym kijem sękatym.
Obok niego dreptał Wigdor, który niby przypadkiem go spotkał.
Żydowi było gorąco, rozpiął swój lekki kamlotowy chałat, podziurawiony i obdarty, zsunął wypłowiałą aksamitną czapkę na tył głowy i chłodził się czerwoną chustką w kraty, wyrzekając na upał.
Mówił, że wraca z sąsiedniej wioski, że jest zmęczony, że duchu w sobie już nie czuje, że serce w nim pika i że drugi raz za nic w świecie nie podejmie takiej uciążliwej podróży, chyba, jeżeli mu kto da rubla.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/43
Ta strona została skorygowana.