Ma człowiek się szarpać i rujnować zdrowie, niechże przynajmniej wie za co!
Pan Marcin słuchał jęków żyda i uśmiechał się.
Wigdor tymczasem, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, mówił o ostatnim jarmarku, polityce z pantoflowej poczty, o chłopach, cenach zboża, cyganach, którzy się w okolicy pokazali i już kilka koni ukradli, o karczmie, o lesie, o przypuszczalnem podrożeniu okowity w przyszłości, o ciężkich czasach, aż w końcu zadał panu Marcinowi nieustanne, codzień powtarzające się pytanie:
— Co z nami będzie?
Pan Marcin zatrzymał się i spojrzał dokoła, jak gdyby odpowiedź na pytanie żyda widział ukrytą w rzadkiem życie, chudym owsie, lub w redlinach kartofli zieleniejących opodal.
Spojrzał, zamyślił się i chciał już odpowiedzieć, gdy dostrzegł tuman kurzu na drodze.
— Jedzie ktoś — szepnął.
Wigdor oczy ręką przysłonił.
— Jedzie, nie tutejszy... pan jakiś... dobre konie... aj, dobre konie naprawdę, koło nas takich nie mają...
— Kto to może być?
— Zaraz, niech no bliżej podjedzie — ja poznam! Cobym nie miał poznać? Chyba, jeżeli z bardzo dalekich stron... i to jeszczebym zmiarkował. Ja nawet już miarkuję! już wiem!
— No któż?
— Kto? a kto ma takie tęgie konie, jak nie pan Załuczyński w Piotrowicach?!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/44
Ta strona została skorygowana.