— Załuczyński! a cóżby on tu robił?
— Tego ja nie wiem, ale to wiem, że u niego jeden koń więcej wart, niż u drugich panów cała czwórka; jeden folwark więcej, niż gdzieindziej cały klucz.
Wigdor miał słuszność.
Ekwipaż zbliżał się; można było już bez trudności dostrzedz dwa tęgie, gniade, półperszerony silne, utrzymane doskonale. Kierował niemi stangret w szarej liberyi.
Janio dojrzał Karpowicza, zeskoczył z bryczki i pieszo pobiegł ku niemu.
Stary w objęcia go pochwycił...
— Kochany Janio! Pan Jan, najlepszy przyjaciel i kolega Ludwika! Zkąd spadasz, drogi gościu?
— Wprost z Piotrowic, panie dobrodzieju, przyjeżdżam umyślnie, ażeby spełnić zlecenie pańskiego syna...
— Cóż takiego! mówże, bój się Boga! może chory, może nieszczęście...
— Zdrów, mogę pana zapewnić, nieszczęście mu żadne nie zagraża. Oto nie może przyjechać na wakacye, więc prosił mnie, abym osobiście państwa od niego pozdrowił, zobaczył co się tu dzieje i doniósł mu natychmiast pocztą.
— A! Bóg ci zapłać, chodźże drogi gościu co prędzej pod dach, chodź kochany...
Wigdor uchylił czapki i widząc, że nie ma co robić, i że, wobec gościa, nie doczeka się odpowiedzi na swoje nieśmiertelnie powtarzające się pytanie, co będzie? — odszedł. Janio z panem Marcinem wsiedli na bryczkę i pojechali ku dworowi.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/45
Ta strona została skorygowana.