Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

Przez drogę Karpowicz zarzucał gościa gradem pytań, dotyczących jedynaka. Musiał Janio odpowiadać z najdrobniejszemi szczegółami, co Ludwik robi, jak mu się w naukach powodzi, czy niedostatku nie cierpi.
— Niech to pana nie dziwi, kochany panie Janie, — tłómaczył się stary. — Mój syn, to moja radość, moja duma, szczęście i cała nadzieja. Na nim opieram przyszłość córek i stare lata żony. Gdy mnie zabraknie, on im będzie opieką i podporą. Liczę na niego, gdyż wiem, że dusza w nim zacna a serce złote... Zresztą, może w zaślepieniu ojcowskiem mylę się; może moje stare oczy widzą więcej niż jest...
Janio zaprotestował gorąco.
Stanęli przed domem. Była to siedziba skromna, domisko odwieczne, z popaczonemi ścianami i pleśnią poczerniałą na gontach. Znać, że nie jedno pokolenie pod tą strzechą wyrosło. Ozdobą domu był czyściutko utrzymywany dziedziniec, klomby dzikich róż, bzów i jaśminów, oraz ganeczek, po którego ścianach i filarkach, pięły się wątłe pędy powoju.
Wewnątrz pokoje nieduże, nizkie i umeblowane biednie, odwiecznego fasonu gratami, ale utrzymane schludnie. Zdobiły je doniczki roślin kwitnących i świeże bukiety z ogródka. Zapach rezedy, lewkonij i swojskich, pospolitych kwiatów, napełniał całe mieszkanie.
Na wieść o przybyciu Jania, cały dom się poruszył. Zaraz wyszła pani, niebawem ukazały się także dziewczęta hoże, rumiane, dorodne, jak te kwiaty, co w ich ogródku wyrosły.