Nad posępną okolicą Zawadek — noc przecudna.
Niebo w gwiazdach, księżyc czerwonawy wychyla wielką tarczę z poza lasu, po nad bagnami mgły białe się wloką, z łąk dolatuje krzyk błotnego ptactwa...
Wietrzyk niesie chłód upragniony, orzeźwiający, a że z nad łąk biegnie, że po drodze i brzeg lasu nawiedził, więc nabrał masę woni skoszonego siana, żywicznych zapachów i rzuca niemi Janiowi w twarz, chłodzi mu rozmarzoną głowę, igra z włosami.
Zdaje się, że i koło dworku być musiał, bo ma w sobie coś, jakby śmiech wesołych dziewcząt, jakby melodyę młodych, dźwięcznych głosów.
Noc śpiewa, ziemia śpiewa, śpiewa falujące zboże na zagonach, karłowate krzaczki przydrożne, śpiewa las w oddaleniu, woda w strudze, śpiewa każde drzewo, każda gałązka, listek każdy...
Tak się Janiowi zdaje przynajmniej, a może i nie zdaje, może naprawdę tak jest, bo gdy się serce przebudzi, gdy się dusza rozśpiewa, to już wtedy nic prócz melodyi nie słychać, nie słychać, dopóki jaki bolesny zgrzyt życia z zapatrzenia w piękno nie wyrwie.
Noc się uśmiecha, mruga gwiazdkami znacząco, jakby domyślała się czegoś.
Księżyc wzbija się coraz wyżej, coraz bledszy, mniejszy, chowa się, to znów wypływa z po za chmurek przelotnych, co jak gołębi stado gonią się na wysokościach, a po zbożu, po trawie, w rowach przy drodze perlą się grube ciężkie jak łzy, krople rosy ożywczej, biorą od księżyca po
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/51
Ta strona została skorygowana.