Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

promyczku maleńkim, łamią go w sobie na cząsteczki, odziewają się w blaski migotliwe, mieniące.
Droga idzie przez las szeroki i czarny. Sosny szumią, czasem gałąź nadłamana skrzypnie, zresztą cisza, cisza i wonie żywiczne.
Pomiędzy konary drzew wślizgują się blade światła księżyca i kładą się na drodze, na mchach, paprociach, na trawach; kładą się i leżą, coraz bledsze, coraz słabsze, jakby za chwilę zniknąć miały zupełnie. I tak też jest, bo i sam księżyc blednie. Już w lesie zaczynają się odzywać drobne ptaszęta, z razu nieśmiało, potem głośniej; od wschodniej strony nieba robi się jasność, z początku nieokreślonej barwy, potem złocisto-blada, rumieni się jak panna Jadwiga, w chwili, gdy przy pożegnaniu rączkę Janiowi podała.
Zerwały się wrony z gałęzi, i z wrzaskiem, krakaniem, jakby kłócąc się między sobą, pociągnęły ciężkim lotem na pola sroki zaczęły jarmark w zagajnikach, kukułki przekomarzały się nawzajem, żółte wilgi, kosy, drozdy, sójki, kraski napełniały okrzykami powietrze. Gołąb grzywacz zaczął gruchać na dębie, wtórowały mu turkawki, a w polu nad zbożami dzwoniły skowronki, pośmieciuchy i wróble uwijały się po drodze, pliszki wdzięczyły się nad wodami, jaskółki zataczały niemożliwe wolty w powietrzu, a poważny bocian brodził po bagniskach.
Właśnie słońce oblało całą ziemię morzem blasków, gdy Janio do Piotrowic powrócił.
Pan Sylwester stał na dziedzińcu, poważny jak zawsze, zimny, surowy... Na przywitanie syna ledwie gło-