— Nie trzeba tracić nadziei — rzekł — nie trzeba wątpić, będzie wszystko dobrze...
— Dobrze?
— Niezawodnie, byle energii, byle ducha nie tracić.
— Któż pomoże?
— Bóg i ludzie; przecież syna pan masz... Ja dziś jeszcze do Ludwisia napiszę... i jutro raniuteczko list na pocztę odeślę...
— A cóż on poradzi? Sam biedak...
— Porozumiemy się z Ludwisiem, obmyślimy coś wspólnie... Kiedyż ten termin fatalny?
— Za dziesięć dni moje dziecko. Jeszcze dziesięć dni szarpania się, nadziei, złudzeń, a potem... koniec... Smutno doczekać tego na stare lata... och! smutno...
— Niech pan nie rozpacza, niech pan nadziei nie traci, prawie pewien jestem, że będzie wszystko znośnie, że później, gdy Ludwiś praktykę rozpocznie, a niedługo już na to czekać, stosunki się zmienią. Ludwiś jest dobry syn. On pracuje, on cierpi niedostatek, walczy, boryka się z przeszkodami dla jednej głównie idei, dla tego, żeby być ojcu, matce i rodzeństwu pomocą. Niewolno panu mówić, żeś opuszczony przez wszystkich, bo masz syna, który cię z każdej niedoli wydźwignie...
Długo tak Janio przemawiał, a słowa jego balsam pociechy wlewały w strapionego człowieka.
Dojechali do miejsca, gdzie rozdzielały się drogi. Karpowicz miał udać się wprost, Janio zboczyć na lewo.
— Pożegnam pana — rzekł zeskakując z bryczki.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/70
Ta strona została skorygowana.