Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

Wiosna była w całej pełni, zazieleniły się drzewa, łąki pokryły trawą i kwieciem, słońce przyświecało, a zboża rosły na potęgę, bujne, rozkrzewione. Wszystkich radowała nadzieja urodzaju, chłopi śpiewali przy pracy, a nawet p. Karpowicz nie bez pewnej otuchy spoglądał na swoje biedne grunta, bo i one więcej obiecywały niż zwykle, a chociaż takie obietnice bywają zawodne, chociaż parę tygodni deszczów lub suszy, albo też jedna chwila gradu w niwecz je obrócić może — jednak cieszą one rolnika. Kiedy u p. Karpowicza rok zapowiadał się nieźle, na żyznych i wybornie uprawionych gruntach piotrowickich, na nowinach majdańskich, zboże było na podziw.
W niedzielę, koło południa, Janio kazał konia osiodłać. Był to ten sam wierzchowiec, którego nabył jesienią na jarmarku z porady Karpowicza. Niepozorny, niezgrabny, ale biegun znakomity, a wytrwałości żelaznej. Znał on już nieźle drogę do Zawadek, i wiedział, że pan jego lubi w tamtę stronę śpieszyć, więc też kiedy Janio go dosiadł, puścił się z miejsca ostrym kłusem, parskał, łbem potrząsał i biegł kołysząc jeźdźca na siodle.
Ubiegłszy milę drogi, zwolnił trochę, odsapnął i po gościńcu piaszczystym pomknął cwałem jak wicher. Janiowi wiatr szumiał koło uszu, pochylił się trochę na siodle, i jeszcze konia do biegu przynaglał, jeszcze zdawało mu się, że powoli jedzie.
W lesie zatrzymał bieguna, zeskoczył z siodła, zapalił papierosa i wziąwszy cugle w rękę, poszedł pieszo. To był odpoczynek dla kasztana, odpoczynek, po którym go jeszcze forsowniejsza praca czekała. Bo z tego lasu, do