się znalazł. — Szedł obok niej w milczeniu, może właśnie dlatego, że tak wiele powiedzieć jej pragnął. — Wyprzedzili całe towarzystwo, szli dość szybko; na twarzy panny Jadwigi wykwitły rumieńce.
Janio czuł nieprzepartę chęć, aby uchwycić jej rękę, przycisnąć do ust, do serca, powiedzieć: „Idźmy razem zawsze, na radość i smutki, na dobrą i złą dolę, zawsze ręka w rękę i razem“. Chciał to powiedzieć, pragnął, a jednocześnie ogarniała go dziwna nieśmiałość i obawa. Chociaż miał prawie pewność, że jest kochany, chociaż to odgadywał, przeczuwał, jednak coś mu szeptało, że w stanowczej chwili Jadwinia mu powie: „Nie, panie, nasze drogi są różne, nie możemy iść razem...“
— To być nie może! — rzekł sam do siebie półgłosem.
Jadwinia spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
— Co pan powiedział?
— Ja nic nie mówiłem, ani słowa...
— Przecież słyszałam. Powiedział pan: To być nie może. Do kogóż pan mówił? Może do jakiej niewidzialnej osoby, a może do własnych myśli, do siebie...
— Być może, wymknęły mi się te wyrazy mimowoli
— Więc pan sam z sobą rozmawiał?
— A pani się śmieje z tego, nieprawdaż?...
— Dlaczego?
— Boć to śmieszne, żeby ktoś sam z sobą dyskurs prowadził.
— Tego nie powiem. Mnie się zdaje, że w głowie ludzkiej myśli są jak żyjące istoty: spierają się z sobą, godzą, kłócą — czasem która chce wylecieć, oblec się w żywe słowo, a inne nie pozwalają jej na to.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/96
Ta strona została skorygowana.