wę, która, dzięki Bogu, ma się dziś znacznie lepiej, a potem...
— Czemuż nie kończysz? Cóż potem?...
— Kazałam osiodłać karego i przejechałam się trochę...
— A mnie nie powiedziałaś o tym zamiarze, szkoda, byłbym ci chętnie towarzyszył.
— Ah ojczulku, przepraszam, ale niekiedy miewam bardzo egoistyczne zachcianki. Później wyrzucam to sobie, ale już poniewczasie.
— Ciekawym jaki związek ma przejażdżka z egoistyczną zachcianką.
— Potrzebowałam samotności — to raz, a powtóre, ojczulek lubi jeździć powoli, a ja znów, jeżeli można użyć takiego wyrażenia — lubię kąpać się w wietrze. Ojczulek nie wierzy zapewne, jaka to przyjemność wypuścić konia w całym pędzie. Ten świst wiatru, pęd powietrza smagający po twarzy, sprawia mi nieopisaną rozkosz.
— Niebezpieczna to w każdym razie zabawka.
— Ale zkąd! gościniec równy, a mój kary ma nogi jak ze stali. Ten koń nie cwałuje, ale płynie jak łabędź, jam się już tak przyzwyczaiła do niego, że mi na siodle równie wygodnie jak w krześle.
— W którąż stronę jeździłaś?
— Jak zwykle, w stronę lasu.
— Dla czegóż nie powiesz w stronę Kalinówki? — zapytał z uśmiechem.
Dziewczyna pokraśniała jak róża.
— Dawno już nie byli u nas — rzekła.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.