Przepalone wiązania dachu zapadły się z trzaskiem, z pogorzeliska buchnął olbrzymi snop iskier, dym zakłębił się, zakotłował — i wzbił się ku niebu jak smok z Apokalipsy, skręcony w pierścienie potworne.
Czerwone płomyki szamotały się z resztą niedopalonych ścian, gryzły podwaliny, syczały jak węże, gdy je strumień wody uderzył, gasły i znowuż odradzały się z czerwonych głowni, z zarzewia. Ale chwile ich były już policzone. Żarski zwrócił przeciwko nim dwie sikawki, a z poblizkiego stawku wciąż dowożono wodę beczkami, donoszono ją, kto czem mógł, kubełkami, konewkami, skopkami.
Ogień opanowany był stanowczo.
Mirkowicz z Żarskim usunęli się na stronę,
— Zkąd to się wzięło, panie? — zapytał Mirkowicz, wskazując ręką na pogorzelisko.
Żarski ramionami ruszył.
— Bo ja wiem — odrzekł.
— Wiesz pan dobrze, panie Żarski, ja domyślam się tylko. Jestem pewny, że to się nie stało przypadkiem. Ktoby o tej porze mógł z ogniem do stodoły chodzić.
— Ręczę za dworskich ludzi, że wszyscy spali jak zabici, spali pierwszym snem,
— Więc?
— Zaczyna zbierać co zasiał — szepnął Żarski.
Mirkowicz westchnął.
— Domyślałem się, że tak będzie, a szkoda, doprawdy szkoda.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.