szatę przywdziały twarde graby i gęste krzaki leszczyny.
Mateusz lubił w drodze gawędzić.
— Proszę pana konsyliarza — rzekł — u nas wczoraj goście byli, siedzieli mało nie do północka.
— I dziedzic także siedział do tak późnej godziny.
— A coby niemiał siedzieć? albo to w pokojach nie ciepło? a przy kompanii, to człowiekowi zawdy milej.
— Któż tam był?
— O, był pan z Białowodów z panienką, przyjechali czwórką. Konie jak hamany, że gdzie naszym, ani równać; wypasione jak niedźwiedzie, po trzy garnce owsa na dzień dostają.
— Przecież i waszym nie brak.
— Niby to nie brak, ale zawdy wielmożnego pana konsyliarza ociec trochę skąpy na owies.
— Oszczędza.
— Wielmożny nasz pan rządca powiada, że wyjazdowe konie to darmozjady, że szkoda dla takich pasibrzuchów owsa i siana.
Wiktor uśmiechnął się.
— Powiedzże mój Mateuszu, któż więcej był wczoraj we dworze?
— A był i pan Kaliciński, w pojedynkę sobie saneczkami przyjechał, tera wiater ostry bywa, więc i pan Kaliciński nie jeździ na swoim wierblądzie wierzchem, jeno go do saneczek zaprzęga. Saneczki maleńkie, a pana Kalicińskiego nogi długie, więc też siedzi nieborak na owych sankach jak męczennik, brodę na
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.