praszam stokrotnie, żem fatygowała, ale doprawdy sama już nie wiem co robić.
— Czy panu Wiktorowi gorzej?
— On nie uskarża się wprawdzie, ale ja widzę w nim zmianę. Wczoraj było u nas kilka osób... była i panna Wanda z Białowód. Wiktor rozmawiał z nią prawie ciągle, był nadzwyczaj wesoły, ożywiony, zdawało się, że mu zdrowia przybyło. Dziś znowu jest milczący i apatyczny; słowa z niego trudno wydobyć. Drży...
— Zobaczymy zaraz, tylko ogrzeję się cokolwiek. Więc pani mówi, że wczoraj był ożywiony, wesoły.
— O tak; zawsze ile razy Wandzia do nas przyjedzie, lub my wybierzemy się do Białowód, Wiktor ma doskonały humor. Ja doprawdy nieraz ubolewam, że sama nie umiem wpłynąć na brata jakoś. Nieraz pragnęłabym szczerze, żeby go rozweselić, rozerwać. Czytam mu książkę, lub gram na fortepianie, ale to nic a nic go nie zajmuje; od owego nieszczęsnego pożaru do niepoznania się zmienił.
— Tak — rzekł Żarski — od owego dnia datuje się początek jego choroby.
— Powiedz doktorze — zawołała, składając ręce błagalnie — panie doktorze, powiedz pan, kiedy jemu będzie lepiej?
— Cierpliwości pani, cierpliwości, do wiosny. Ona ma lekarstwa lepsze, niż my; ona ma słońce, ciepło, skarby nieprzebrane, ona powróci zdrowie pani bratu.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.