składkę na nauczyciela; nareszcie ten pożar, ten pożar nieszczęsny, oskarżenie nikczemne...
— Upadnie wobec dowodów.
— Naturalnie, że upadnie, ale to boli, to bardzo boli, panie Janie.
— Sądzę, że ta ostatnia katastrofa wyleczyła pana Wiktora z mrzonek.
— O nie! pan go nie znasz. To nie jest charakter, który ustępuje łatwo. Przysięgłabym, że w tej chwili obmyśla nowe sposoby walki, siły zbiera.
Z sąsiedniego pokoju dał się słyszeć ostry, suchy kaszel.
— Chodźmy do niego — zawołała Julcia.
W obszernym pokoju, przed kominkiem, na którym ogień płonął, siedział Wiktor, zmieniony bardzo i blady. Twarz jego nosiła ślady przebytych cierpień, oczy miały blask gorączkowy, niezwykły.
Zobaczywszy wchodzącego doktora, Wiktor chciał powstać na przywitanie go, ten jednak przybliżył się szybko i przeszkodził temu.
— Jakże się pan miewa? — zapytał.
— Dobrze, owszem, bardzo dobrze, tylko czuję wyczerpanie jakieś, siły mi braknie... Czy doktór nie uważa, że w tym pokoju jest duszno?
— Nie, ale można otworzyć drzwi do sąsiednich, będzie więcej powietrza,
— Zapisz mi co na wzmocnienie, doktorze — rzekł ciszej — ja mam różne sprawy do załatwienia, wyjechać chciałbym.
— Na takie powietrze! co pan mówisz?
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.