— Ujmuje nas pan swoją dobrocią, panie Żarski — mówiła ciotka — a my tej dobroci nadużywamy.
— Pani dobrodziejko, to nie jest dobroć, tylko obowiązek, pośpieszam do państwa na każde zawołanie, pośpieszam chętniej niż do innych chorych, gdyż tu mam rodziców, ale wolałbym stokrotnie bywać rzadszym gościem u państwa; lekarz to, proszę pani, gość nieraz bardzo proszony, ale niepożądany wcale, i w tych domach, którym najlepiej życzy, radby nigdy nie bywać.
Julcia uśmiechnęła się.
— Zapewne — rzekła — doktora Żarskiego wzywamy z konieczności, ze smutnej konieczności, ale pan Jan Żarski, nie lekarz, lecz dobry znajomy, syn naszego przyjaciela, to zupełnie co innego.
— Niestety pani, kto raz został lekarzem, tensię już nigdy nie może pozbyć swego charakteru. Czy jest przyjacielem, czy bratem, zawszo musi dotykać kwestyi, która niejednokrotnie...
— Co pan przez to rozumie? — spytała Julcia z przerażeniem.
— Ja, proszę pani... chciałem powiedzieć tylko, że lekarz, w jakimkolwiek charakterze bywa w domu, zawsze musi dotykać kwestyi przykrych, to jest...
— Panie Żarski — przerwała ciotka — mówisz pan w sposób zagadkowy... powiedz lepiej otwarcie... czyżby Wiktor...
— Nie, pani, ja tylko chciałem... to jest, ośmieliłbym się prosić; bo widzi pani, jestem jeszcze młody, sam sobie nie dowierzam... Państwo mi za wiele ufacie...
— Ach!...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.