Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

idzie o to, żeby pan Wiktor miał wyjeżdżać w tej chwili.
— Ja nie lubię odwłóczyć! Jak trzeba, to trzeba, bez żadnych ceregielów, bez najmniejszej straty czasu,
— Nie. Powtarzam pani, że w tej chwili to niepotrzebne, niepodobne nawet do wykonania. Nie pozwoliłbym nigdy wieźć teraz chorego w taki mróz!
— Więc jakże?
— Musimy czekać trochę.
— Długo?
— Nie wiem. Dwa, trzy tygodnie, stosownie do tego jaka będzie pogoda. Przez ten czas będę odwiedzał pana Wiktora jak najczęściej, a skoro będzie mógł w drogę wyruszyć bez niebezpieczeństwa, sam go odwiozę do Warszawy. Udam się do moich profesorów dawnych, poproszę...
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, panie Janie — rzekła Julcia, wyciągając do doktora drobną rączkę, — pan jesteś prawdziwym opiekunem naszym w tem nieszczęściu,
— Pocieszmy się nadzieją, że ono przeminie.
— Nadzieją — rzekła ciotka z westchnieniem — tak, nadzieją. W tej chwili zrobiłam w myśli pewne votum, a chyba Bóg wysłucha mojej prośby.
Dobra kobieta rozrzewniła się i chcąc ukryć łzy gwałtem cisnące się jej do oczu, wybiegła szybko z pokoju.
Żarski uspakajał Julcię, przyrzekł jej, że jak najczęściej chorego będzie odwiedzał, dał szczegółową in-