z sanek. — Ha waryat! cóż ja teraz zrobię? — mówił sam do siebie.
Na szczęście, sanki z Kalinówki nie odsunęły się jeszcze zbyt daleko.
Kaliciński ręce do ust przyłożył i huknął potężnym głosem.
— Hop! hop! Doktorze! panie doktorze! hop! hop! Czekajcie!
Żarski, usłyszawszy wołanie, kazał stangretowi zawrócić.
— Co się stało? — zapytał, widząc Kalicińskiego przy wywróconych sankach — bez konia, co się stało?
— Koń, panie dobrodzieju, szelma, spłoszył się, hołoble wyrwał i uciekł, a ja, panie dobrodzieju stoję tu przy sankach, i...
— I co?
— A no — i myślę co robić?
— Słusznie pan mówiłeś, że ta droga jest niebezpieczna — rzekł, uśmiechając się doktór.
— Słusznie, czy niesłusznie, to się w przyszłości pokaże, ale ponieważ stał się oto taki wypadek, więc może mnie przecież poratujecie.
— To najpierwby konia trza złapać — rzekł stangret.
— Niech go dyabli wezmą! — krzyknął Kaliciński — nie zginie! Ręczę, że nie oprze się aż w domu.
— Ha, to chyba wielmożnego pana podwieziemy do miasteczka, a z powrotem mogę jechać na Toczki, to podwiozę.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.