u mnie powinieneś spocząć. Gdyby mnie podobna przygoda spotkała w blizkości pańskiego domu, w takim razie zaprosiłbyś mnie pan pod swój dach. Wszak prawda?
Kaliciński duże oczy zrobił.
— Czybym pana zaprosił?
— No tak.
— A naturalnie! U milion kroć, cóżbym za szlachcic był, żebym podróżnego, i jeszcze w wypadku, nie zaprosił, panie dobrodzieju, do swego domu.
— A cóżbym ja za doktór był, gdybym tego samego nie uczynił? Nie puszczę pana i basta!
— Hm, idę więc — rzekł.
Po chwili obadwaj rywale siedzieli przy stole, na którym znalazły się wnet kieliszki i butelka dobrego węgrzyna.
Nie bardzo się to Kalicińskiemu podobało, ale miną nadrabiał. Na uprzejmość nie wypadało przecież niegrzecznością odpowiadać.
Tymczasem wino robiło swoje i szlachcic ani się spostrzegł, jak wpadł w pewnego rodzaju rozrzewnienie. Gotów był nawet zdusić małego doktora w serdecznych uściskach, byle mu tylko z drogi ustąpił.
— Jak rany Boskie kocham — mówił z rozrzewnieniem — miałem o tobie, konsyliarzu szanowny, zupełnie inne wyobrażenie... dziś widzę, żeś dobry chłopak z kościami.
— Bardzo mnie ta opinia cieszy.
— Z kościami, dalibóg z kościami!.. Ja się na tem znam, o! znam się doskonale, jak honor kocham!..
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.