Był wieczór majowy, przepiękny. Słońce schyliło ku zachodowi swoją tarczę złocistą, wiatr roznosił zapach kwitnących bzów i czeremchy, zwierciadlana powierzchnia stawów w Białowodach jaśniała, jak ogromna tafla szklanna. Uwijały się nad nią jaskółki w chyżym locie, czasem biała rybitwa musnęła ją skrzydłem, a w górze gołębie całem stadem zataczały kręgi w powietrzu.
Na łąkach krzyczały zwinne czajki, bocian, wyciągnąwszy długie nogi, niezgrabnie się wzbijał w powietrze, od bagien chór żab rechoczących dochodził, a w wiklinie nad stawami słowiki się już odzywać zaczęły.
Wiosna była w całej pełni, promienna, uśmiechnięta, pachnąca, przystrojona w zieleń, kwiaty i blaski, urocza, wdzięków pełna, jak... wiosna... Wszystko budziło się do życia, śpiewało... Stara ziemia, matka i karmicielka nasza, przybrała strój odświętny, wystroiła się w płaszcz zieleni w niezliczonych kombinacyach tonów