Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Pobudziło się ptactwo uśpione, z dźwięcznem pieniem frunęły skowronki, swawolne pliszki uwijały się po polach, aksamitne jaskółki migały się tylko w lotnej za muszkami gonitwie...
Skrzypnęły drzwi chat, skrzypnęły żórawie przy studniach, bydło ku pastwiskom ruszyło, a pieśni pastuszków, odgłos fujarek, klekotanie dzwonków drewnianych mięszały się ze śpiewem ptactwa, z okrzykami ludzi.
Bocian sfrunął z gniazda, zakreślił szerokie koło w powietrzu i spadł na bagnisko żeru szukać; w lesie skrzeczały sroki, sójki, kraski; czerwonogłowy dzięciół kuł twardym dziobem w sosnę, wiewiórki, figlując, uganiały się po drzewach, z gałęzi na gałęź, z drzewa na drzewo przeskakując... Czajki nad łąkami wrzeszczały, to wznosząc się w górę, to zapadając po kępach, głupi dudek z gałązki na gałązkę skakał — a wysoko, wysoko, że go ledwie dostrzedz było można, ważył się jastrząb w powietrzu, bystrym wzrokiem upatrując ofiary...
Wiktor stał w otwartem oknie i pełną piersią wciągał świeże balsamiczne powietrze... Nie zajmował go jednak, ani prześliczny wschód słońca, ani zapach kwiatów, ani wesołe głosy ptasząt rozśpiewanych.
Jego opanowała jedna, jedyna tylko myśl, jedna idea.
Był blizki celu, zaprowadzał ład, który miał być podwaliną zgody sąsiedzkiej, podstawą do dalszej szlachetnej działalności.
Kosztem dość znacznych ofiar, regulował stosunki