— My ta ludzie niepiśmienni — odezwał się jakiś głos... — nie będziemy podpisowali i tylo...
— Dla czego? wczoraj przecie ułożyliśmy się.
— Pan mało daje!
— Zgodziliście się przecież.
— To i co?
— Cóż więc chcecie?
— Nic nie chcemy — niech będzie tak jak było. Było pastwisko, niech będzie pastwisko — była zbieranina, niech będzie zbieranina, dla nas to jest dość...
— Ludzie! Zastanówcie się... Toć przecież wczoraj mówiliście zupełnie inaczej.
— Co było a nie jest, to nie idzie w regestr!
— Więc niechże się dowiem czego chcecie? Mówcież.
Milczenie.
— Niechże wystąpi jeden i powie o co wam chodzi?
W gromadzie powstał ruch. Jeden drugiego wypychał naprzód, wypychany znów chował się za plecy swoich towarzyszów.
— Idź Kaczorek! — zawołano... — Kaczorek niech gada. On najmądrzejszy.
Wiktor to usłyszał.
— No, chodźcież Kaczorku — rzekł — kiedy gromada na was wskazuje, to nie macie się czego wstydzić. Powiedzcie o co wam chodzi.
Kaczorek wysunął się naprzód. Czapkę w ręku miął, z nogi na nogę przestępował i nie wiedział od czego zacząć.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.