śmierci, że nad biednym marzycielem rozpostarł swe skrzydła...
Nikt nie odzywał się głośno, nikt nie stąpał śmiało w tym domu, rozmawiano szeptem, chodzono na palcach, a wszystkie sprawy gospodarskie koncentrowały się na folwarczku, w mieszkaniu Żarskiego.
On sam regularnie co wieczór przychodził — uspakajał chorego, pocieszał, trzymał w tajemnicy przed nim wszystkie sprawy przykre, nieporozumienia. Kłamał, może piewszy raz w życiu, lecz kłamał w dobrym celu, więc tem zwalczał skrupuły swej prawej, prostaczej natury...
Młody Żarski jak lekarz, Julcia jak siostra miłosierdzia czuwali nad chorym, a przytem niejednokrotnie spotykały się ich spojrzenia, ich ręce.
Ciotka już o świetnej partyi z młodym Marcinkowskim mówić Julci przestała, Wiktor uśmiechał się widząc rumieńce i zakłopotanie siostry i tak, przy łożu umierającego, rozkwitała i rozwijała się miłość, jak kwiat wyrosły na grobie, jak piękne drzewo na cmentarzu...
Wiktor uśmiechał się do siostry — a nawet raz gdy przy jego łóżku z Żarskim młodym siedziała, ujął jej drobną, miękką rączkę, włożył w dłoń Żarskiego i rzekł:
— Pamiętaj Janie, gdybyś mnie nie wyleczył — bądź opiekunem mej siostry...
Julcia zapłoniła się, chciała cofnąć rękę, ale młody człowiek przytrzymał ją silnie, do ust przycisnął i pochyliwszy się ku choremu szepnął.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.