tego domu, aby rozmówić się z gospodarzem, lecz po chwili namysłu cofnąłem się.
Bądź co bądź, myślałem sobie, samemu jest źle. O własnej rodzinie marzyć mi nie wolno, ale dla czegóż nie miałbym zbliżyć się do cudzej. Lubię towarzystwo, lubię dzieci... Wprawdzie u pani Szwalbergowej towarzystwo doprowadziło mnie do smutnych rezultatów, a dzieci... dzieci stanęły mi kością w gardle. Zniszczyły moje album, poplamiły pamiątkowe fotografie, potłukły drobne graciki, do których przyzwyczaiłem się — ale przecież cały świat nie składa się z takich rodzin, jak ta przy której mieszkałem.
Postanowiłem spróbować jeszcze szczęścia. Będę ostrożniejszym, będę się trzymał zdaleka, dopóki doskonale nie poznam z kim mam do czynienia.
Próbowałem, szukałem... przez rok zmieniałem mieszkanie pięć czy sześć razy i niestety, nigdy nie mogłem dobrze trafić.
Miałem pokoje z wejściem oddzielnem, lub wspólnem, a najczęściej ze wspólnym dymem, wspólnym swędem, wspólną wilgocią i krzykiem. Miałem różne gosposie i różne opieki i przyszedłem do wniosku, że najlepiej jest żyć swoim dworem.
Przeniosłem się też ostatecznie do hotelu, jadam w restauracyi, a jeżeli zapadnę na zdrowiu, to udaję się wprost do szpitala, gdzie mam ciszę, spokój, kuracyę jak się należy i poczciwą opiekę siostry miłosierdzia... bez pretensyj do dozgonnej wdzięczności, bez wymagań, abym za poświęcenie płacił osobistą wolnością.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.