Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Skierowałem rozmowę na dawne czasy i zapytałem o panią Szwalbergową i jej córki.
— Ona wygląda jak ćwik — rzekł — trochę jeszcze przytyła, ale to jej nie szkodzi. Trzyma zawsze większe mieszkanie i miewa pokoje do wynajęcia. Po tobie, panie Stanisławie, było już z piętnastu lokatorów.
— Klekotowicz zawsze asystuje?
— A jakże... Ciągle nibyto robi kroki rozwodowe dla Olimpci... ale zdaje mi się, że w rezultacie rozwiedzie ją z tą resztą pieniędzy, jaka jej pozostała, a potem puści ją kantem. Nie lubię tego obłudnika i jeżeli kiedy Szwalbergowa poprosi, żebym go moresu nauczył, to zabiorę się do niego z gustem... Jak trącę w tender, to wszystkie węgle pogubi, lis jeden... Niech on mi się nie nastręcza...
— A Pelcia? — spytałem nieśmiało.
— Aha! — rozśmiał się mechanik — tegom czekał, wiedziałem, że się o nią zapytasz... Teraz się nie wyprzesz, że ci w oko wpadła...
— Ale zkąd!...
— Po co ta obłuda?... U mnie, widzisz, co w głowie to w mowie, a co w myśli to na języku... Co mam gadać to powiem i żebym nawet siedmiu żydów zabił, tobym się nie wyparł. Nie masz się czego wstydzić, Pelcia nie była brzydka dziewczyna...
— Spodziewam się, że miewa się dobrze.
— Nie bardzo. Wyszła za mąż.
— Dawno?
— Może w pół roku po awanturze z tobą, zrobiła się druga awantura.