W skromnie umeblowanym saloniku na Lesznie, siedziały dwie kobiety. Starsza czytała z zajęciem „Kuryera,“ młodsza pochyliła jasną główkę nad krosienkami, pracując nad wyszyciem obrazu jakiejś czułej pary, na tle egzotycznych roślin i kwiatów. Właśnie obliczała ile krzyżyków zawiera płomienne oko włóczkowego bohatera, gdy starsza z okrzykiem przerażenia i zdziwienia zarazem, zawołała:
— Julciu! Julciu! Jezus Marya, jakaż okropna wiadomość!
— Co się stało? cioteczko — zapytało jasnowłose dziewczę, zwracając ku mówiącej duże niebieskie oczy.
— Wyobraź sobie, duszko, że Dezydery umarł! przezacny Dezydery! Mój Boże, czyż widząc go przed dwudziestoma pięcioma laty, przypuszczałam, że go już nigdy oglądać nie będę. Tak, tak, nie mylę się, to było istotnie przed laty dwudziestoma pięcioma, wówczas jeszcze żył mąż mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą... Ktoby się spodziewał, mój Boże...
— Przepraszam cioteczkę, kto był ten pan Dezydery?