szczęście chciało, że woźny jakoś źle obszedł się z piecem; wszystkich nas głowy rozbolały, a dyrektora najbardziej. Nie pracowałyście panie w banku, nie wiecie więc, co to znaczy, gdy dyrektora głowa boli, ale mogę was zapewnić, że w takiej chwili cały bank się trzęsie; najpewniejszy weksel może być nie przyjęty do dyskonta, buchalterzy dostają przekaz na wszystkich dyabłów, woźnym uszy puchną, słowem cały bank drży, jak podczas jakiegoś europejskiego krachu.
— Przypuszczam, że i ty drżałeś.
— Ja nie. Na szczęście jestem w wydziale depozytów, do którego szanowny dyrektor nie zaglądał, ale koło godziny drugiej woźny wręczył mi kartę.
— Od kogo?
— Otóż to najciekawsze, od mecenasa Borutowicza.
— Cóż żądał pan mecenas?
— Wzywał mnie do swej kancelaryi w pilnym bardzo interesie.
— Naturalnie, pobiegłeś tam natychmiąst.
— Nie, cioteczko, nie przymawiając obecnym, jestem mężczyzną i, do pewnego stopnia przynajmniej, potrafię nad swoją ciekawością panować.
— Szkaradnik!
— O godzinie czwartej złożyłem porządnie papiery, zamknąłem biurko i dopiero poszedłem do owego jegomości. Starowina, jak kościany dziadek, w złotych okularach na nosie, siedział przy biurku, przeglądając akta. Gdy wszedłem, spojrzał na mnie
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.