Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

śliczna Ickowo; a nie zdzieraj bardzo, bo teraz na szlachtę ciężkie czasy, dodał, wzdychając komicznie.
— O poczciwy! o zacny! niechże Pan Bóg da mu za to niebo — rzekła ciotka, składając ręce jak do modlitwy.
— Przebaczyła mu ciocia akademię?
— Dziesięć akademii mu przebaczę, skoro o krewnych pamiętał. Zacności człowiek!
— Toż samo mówił mecenas Borutowicz. Żart na stronę, kochana Julciu, ale usłyszałem przy tej sposobności, wiele ciekawych rzeczy i przekonałem się, jak fałszywe bywają sądy ludzkie. Borutowisz znał stryja Dezyderego od młodych lat, był jego przyjacielem, powiernikiem, doradcą.
— Słyszałam o tem — wtrąciła ciotka — to podobno znajomość jeszcze od szkolnej ławki.
— Tak jest i nietylko znajomość, ale przyjaźń, szacunek, uwielbienie prawie. Ten stary prawnik, z pozoru zimny jak kamień, suchy jak kodeks, przy którym całe życie przepędził, zawiędły w starych szpargałach, miał pełne oczy łez, gdy mi o stryju opowiadał. Trzymał mnie u siebie kilka godzin. „Musisz to wszystko wysłuchać co ci powiem, rzekł do mnie; żebyś wiedział jakiego mieliście człowieka w rodzinie i jak powinniście szanować jego pamięć i nazwisko, które nosicie. Nazywali go ludzie odludkiem i dziwakiem, wyśmiewali się z niego, że starym kawalerem pozostał, rodziny własnej nie założył, lecz on miał inne cele, rodzinę pojmował w bardzo szerokiem znaczeniu. Dla niego myśmy wszyscy byli braćmi. Z fortuny jaką