go wiatru co sobie idzie w polu, robić kawałek chleba. Szlachcic kapcan, choć ma ziemię, ma swój dach nad głową, ma co jeść, żyd jest gorszy kapcan, bo z kapcana żyć potrzebuje; ale co to gadać, proszę wielmożnego pana; tak było, tak jest i tak już będzie.
— No, może kiedyś...
— Chyba wtenczas, jak sobie pan Kaliciński ożeni.
— Jak? jak?! — zawołała Julcia.
— Aj, pszepraszam, zapomniałem że państwo z innych stron, tutejszych interesów nie znają.
— Więc wytłomacz nam pan co to znaczy?
— U nas taka przypowiastka jest. Tu niedaleko od państwa, w Toczkach, mieszka sobie szlachcic, pan Kaliciński. Nie wiem, czy w całem naszem miasteczku zdybie się pięciu żydów, żeby im nie był winien; no, ma się rozumieć, żydzi upominają się o swoje, a on powiada bardzo grzecznie każdemu: „słuchaj kochaneczku, ty sobie nie frasuj; ja tobie wszystko co do grosza oddam, jak się ożenię.“ On tak gada i on tak sobie ciągle żeni, może piętnaście, może ośmnaście lat; tymczasem do tej pory nikt o jego weselu nie słyszał i nikt od niego grosza nie widział. Więc między naszymi żydkami jest taka przypowiastka, że jak kto zrobi marny interes, co kapitał będzie całkiem przepadnięty, to powiadają, że odbierze swoje pieniądze, jak się pan Kaliciński ożeni!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.