Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

się jeden — my nie winni. Po sprawiedliwości, jak na świętej spowiedzi, żebym tak jasności Boskiej nie oglądał.
— Więc nie ukradliście sosny?
— Nie, wielmożny dziedzicu, nie ukradliśmy, jeno, kiedy mam po prawdzie gadać, bez żadnego kręcicielstwa i bez żadnego fałszu — tośmy ją wzięli.
— Ależ, moi kochani, to przecie na jedno wynosi.
— Nie, proszę wielmożnego dziedzica, w naszym rodzie od dziada pradziada złodzieja nie było, nijakiego kradzieztwa, nijakiego łupieztwa; a żeśmy tego chojniaka wzięli, to juści prawda, ale nam było potrza chlewki poładować, bo po prawdzie ni gadziny niema gdzie zagnać, ni co...
— Proszę wielmożnego dziedzica — wtrącił gajowy — on szczeka, nieprzymierzając jak pies, u niego budynki jak najlepsze, bo cięgiem drzewo kradnie, a tę sosnę, to żeby nie dopatrzyć, zara by sprzedał żydom do Bosychkaczków.
— Wielmożny dziedzicu! — zawołał chłop, schylając się Wiktorowi do kolan, — niech wielmożny dziedzic odpuści nam sierotom! Już my nietylko, na to mówiący, chojniaka, albo choćby i dęba, ale ani patyczka nie tkniemy, nie będziemy nawet patrzyli w tę stronę, gdzie bór stoi.
Wiktor czekał tylko tego aktu pokory. Wstał, wyprostował się i przybrawszy minę uroczystą, palnął do chłopów mówkę. Po raz pierwszy znajdował sposobność wywarcia bezpośredniego wpływu na lud; rad