Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/176

Ta strona została uwierzytelniona.

pa, wtenczas, pamiętacie przecie, byłbyś kuzynek wójtem jak dwa a dwa cztery.
— Wtenczas go jednozgodnie okrzyknięto gamajdą.
— A, moja Domicelko, wybacz mi proszę, ale jam temu nie winien, że mnie tak, nawet przy ludziach, nazywasz.
— Zasługujesz.
— No, no, wtrącił Boberkiewicz, stało się już, ale to rzecz do naprawienia.
— Więc mogę liczyć na łaskawe względy pana sekretarza — spytał nieśmiało nauczyciel.
— Jak na cztery tuzy, panie profesorze, licz na pewno.
— W takim razie dziękuje — i pożegnam państwa.
— Jakto? profesor odchodzi? — spytała pani Kobzikowska.
— Muszę, pryrzekłem poniekąd.
— Ach! do Zagnanki, do panny.
— Właściwie...
— O, dziś to zupełnie niewłaściwie. Pan chyba nie wiesz co jest dziś?
— Czwartek, jeżeli się nie mylę.
— Tak, dziś czwartek — ale jaki czwartek! Kuzynek nasz Dyzio obejmuje posadę — porozsyłałam z tego powodu zaproszenia. Będzie u nas kilka osób, zabawisz się pan.
— Nie mogę.
— Przecież tym razem, na moją prośbę...
— Kuzynko — szepnął rozpromieniony Dyzio — nie nalegaj, miłość wzywa pana profesora.
— Czy tak? panie Filipie, czy pan bardzo zakochany? przyznaj się pan.
Nauczyciel zaczerwienił się jak burak.
— Właściwie, że się tak wyrażę, nie potrafię ściśle określić tego uczucia.
— Ale uczucie jest, wtrącił śmiejąc się Boberkiewicz.