Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/83

Ta strona została uwierzytelniona.

z której Łomignat, acz nie przekonany, wyszedł jednak z podbitem okiem.
Jak się komu wiedzie, to już we wszystkiem!

VI.

Na samym skraju wioski, w małych okienkach chałupy jaśniało światło, choć już dzień był.
Czerwonawe płomyki migotały, a w izbie słychać było płacze i jęki. Sam gospodarz Filip Skrzypek, ciągnął z za stodoły długą sosnową tarcicę; na podwórzu, sąsiad Jan Stępor stał oparty o płot, a Łomignat, majstrowaty trochę i do różnej roboty sposobny, ciosał siekierą na pieńku kołeczki dębowe.
Na ziemi leżała piłka stolarska, świderek, młotek, słowem te kilka instrumentów, za pomocą których sporządza się prostą, chłopską trumnę.
Z wieżyczki kościelnej odezwał się dzwonek.
Chłopi pozdejmowali czapki i wzdychając ciężko, odmówili wieczny odpoczynek.
— Kiedyż nieboszczka pomarła? zapytał Łomignat.
— W nocy, kumie, w nocy; już północkowe kury przepięli, ona zażądała wody, ale nie napiła się nawet, bo jej zara zęby ścisnęło... na szczęt.
— Ja też miarkowałem że u was bieda, wtrącił Jan, bo akurat o północku, wasz pies wył śkaradnie.
— Wiadomo, nieme stworzenie śmierć widzi i boi się.
— Dyć i człowiek się boi.
— Oj ratowałem ci ją ratowałem i lekowałem różnemi lekami... nic nie nadało!
— Wola Boga miłosiernego.
— I stara Walencicha była i Marcinowa była i kowal był — i do dochtora woziłem, żeby jej proseczek na lekką śmierć zapisał.