twarzyczkach, ten nie ma pojęcia o prawdziwym typie polskiej dzieweczki.
Nie mam zamiaru ubliżać naszym pięknym warszawiankom, lecz nikt nie zaprzeczy, że te, pomimo zalet duszy i serca, nie mogą mieć tej miłej prostoty i tego swobodnego, naturalnego wdzięku, jakiemi się mieszkanki wsi odznaczają. Miasto wyciska na ludziach swoją kosmopolityczną pieczątkę. Krępuje ruchy, każe stosować się do przepisów mody, pozować... pozować i ciągle pozować tylko.
Tu śmieją się ludzie pocichu, mówią pocichu, chodzą pocichu i bawią się pocichu. Śmiech, łzy, radość, wszystko to ma swoją przepisaną formę, której pod karą śmieszności przekroczyć nie wolno.
Gdyby mi szło o porównanie panny Małgorzaty do jakiego ptaszka, porównałbym ją do jaskółki, taką miała zręczność wrodzoną i taką swobodę ruchów. Biegała po ogrodzie, po polach i łąkach, wszędzie jej było pełno, a kiedy czasem weszła w obszerny lasek ciągnący się tuż za dworem, wówczas... biada kwiatom leśnym!...
Życiem okupowały szczęście chwilowego przyozdabiania jej główki.
Serce jej było jeszcze całkiem swobodne, lubiła ona wszystkich gości przybywających w progi jej ojca, ale żaden większego nie wywarł na nią wrażenia.
Do szczęścia wystarczały jej zupełnie piosnki własne, kwiaty, ogród, las, łąka i drobne gospodarskie zajęcia, w których dzielnie pomagała matce.
Uśmiech gościł zawsze na jej milutkiej twarzyczce, a łezka była niezwykle rzadkim gościem w jej oczach.
Ach prawda! raz sam ją widziałem jak rzewnemi łzami płakała... ale też było i zmartwienie nielada...
Konfitury przypaliły się trochę.
Później widziałem ją na pogrzebie matki; i ta dziewczyna, co nad przypaloną wiśnią wylewała łez całe zdroje, w tym razie miała oczy zupełnie suche.
Lecz jakiż ból potężny malował się na jej twarzy jak marmur bladej! — łzy takiego smutku umiała schować na samem dnie serca, jakby nie chciała aby je profanowało obce wejrzenie.
Nie była ona inną, owa panna Małgorzata, niż wszystkie nasze wioskowe dziewczęta, których charakter i właściwość da się w kilku słowach skreślić.
Wesoła, figlarna, lubiąca śpiew i kwiaty, skromna, naturalna, w uczuciu wielka, w cierpieniu i niedoli święta. Ojciec jej siedział w swojej kancelaryi (dla tego zapewne tak zwanej że była w niej oliwa, postronki, i dwie pary nowych chomont), na wielkiem dębowem krześle, na którem pradziadek może jeszcze siadywał; i rozmawiał z dwoma sąsiadami o codziennych tego życia kłopotach. A tymczasem z miasteczka przez błotnistą grobelkę jechał Maciek na kasztanie z białą nogą i wiózł skórzaną torbę, w której były dwa listy i kilka numerów gazety wymiętoszonej i poplamionej bardzo pięknie.
Strona:Klemens Junosza - Artykuł pana Wojciecha.djvu/9
Ta strona została uwierzytelniona.