się pole po świeżo zebranéj pszenicy, a tu i owdzie odzywały się derkacze, przepiórki i inni ptaszkowie powietrzni.
W polu stała ogromna sterta pszenicy.
— Tu spocznę, pomyślał sobie Jaś, mam materac czterdzieści łokci długi, a dwadzieścia wysoki, nad głową niebo, które za chwilę będzie usiane gwiazdami, obok przyrodę w całéj pełni wieczornego wdzięku. Za chwilę usnę ucałowany ustami zefirów, ptaki nucić mi będą kołysanki dźwięczne. Spocznę w przestrzeni.
I już naprzód tak się przejął rozkoszami spodziewanego snu, że nie zdążył się wdrapać na sam wiérzch sterty, lecz w połowie drogi... usnął, natrafiwszy na miejsce, w którém ręka jakiegoś „nocnego żniwiarza‟ wydarłszy z mendel snopów, uczyniła niejako niszę w tym słomianym budynku.
Tymczasem noc zapadła.
W lesie rozległo się wycie wilków, któremu akompaniowały przestraszone psy we wsi. Młyn głucho turkotał i warczał, jakby się kłócił z młynarzem, że mu wypocząć nie da, i w nocy jeszcze (jakby jakiego literata) do roboty zapędza, — a od lasu jedna za drugą zaczęły się wysuwać jakieś postacie czarne, ciężkie, które wśród pomroki nocnéj oblekały się w kształty mamutów lub innego przedpotowego bydła.
Jaś spał snem sprawiedliwego, spał i nie przeczuwał, że zwierz jakiś, niby apokaliptyczna bestya, srogi i straszny, zbliża się wprost do sterty, jak nadsłuchuje, wącha, ogląda się, a ślepiem błyska jak ów lew, który „patrzy szukając kogoby pożarł...“
Za jednym zwierzem stanął drugi, za drugim trzeci, a jeden nad drugiego był większy, jeden nad drugiego groźniejszy, a wszystkie straszne, czarne, potworne, posuwały się naprzód ciężko jak słonie, wygniatając nogami głębokie ślady...
Było ich wszystkich dziewięć, i wszystkie dziewięć z dziewięciu stron odrazu zaatakowały stertę, wydając jakieś mruczenie głuche, w którém malowała się radość, złość wielka, a przedewszystkiem straszliwy apetyt.
Dziewięć bestyi, dziewięć apetytów olbrzymich — a Jaś sam jeden śpiący, nie wiedząc o grożącém niebezpieczeństwie, marzył o tém, że jakaś dziewica dziwnie piękna szepcze mu do ucha ledwie dosłyszany szept miłości, że jéj oddech pali mu twarz gorączkowym rumieńcem, wejrzenie lazurowych oczu przyspiesza tętno krwi w żyłach i wprawia serce w ruch przyśpieszony... szybki... nierówny.
Naraz rozległ się krzyk straszny.
Strona:Klemens Junosza - Bitwa morska na stawie.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.