Strona:Klemens Junosza - Bohaterowie.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

stament. Pan każ temu, kto pana uczył grać w szachy, niech panu zwróci pieniądze. Pan idź spać!
W trakcie gry nucił wyjątki z operetek, lub też improwizował krakowiaczki w tym rodzaju:

„Jedzie Jaś na koniu,
Ma białą sukmankę.
Ja mu biorę konia lauferkiem:
On przegrał czarnej kawy filiżankę!“

Albo:

„Na zielonym dębie
Śpiewa młoda wrona;
Ja panu co powiem:
Pan straciłeś piona.“
..........
„Kasia list od Jasia
Schowała do kufra.
Pan zrobiłeś głupstwo,
Ja wziąłem laufra.“
..........

Takie okolicznościowe piosenki tworzył p. I. B. Ratafia, stosownie do okoliczności, i pyszniąc się swoją zdolnością rymotwórczą, powtarzał je aż do znudzenia, i może tym właśnie sposobem pobijał przeciwnika o słabszych nerwach, nie mogącego znieść takiej monotonii.
— Wiesz pan dobrodziej, — mawiał nieraz — ja dość długo nie wiedziałem, że mam dar do poezji. Wpadłem na to odkrycie przypadkiem, całkiem niespodziewanie. Byłem w pewnym kantorze, aby wymienić sto marek na ruble... Właściciel kantoru był czegoś bardzo zły, zapewne miał jakieś niepowodzenie. Zbliża się do niego buchalter i prosi, żeby mógł wyjść na chwilę do domu, „ponieważ mu żona zasłabła“ — a ten pryncypał odpowiada mu krótko: „A idź pan sobie do djabła!“ Mnie się bardzo podobała taka poezja, i pomyślałem, że ja również taką sztukę potrafię. Dlaczego nie?... przecież jestem człowiek zdolny, mam głowę na karku, i w mojej rodzinie nigdy nie brakowało ludzi myślących. Zacząłem próbować, dobierałem takie wyrazy, które pasują do siebie
— I jakże się panu wiodło? — zapytałem.
— Krótko powiem: po kilku tygodniach potrafiłem robić szarady, a jak pan wiesz, moje krakowiaczki szachowe powtarza cała Warszawa, tyle w nich jest wesołości i prawdziwego dowcipu. Dobrze jest mieć taki talent... zdaje mi się, że to się tak nazywa: talent... Prawda, panie?
— Tak.
— Można się samemu rozweselić i kogo rozweselić, i choć to głupstwo, prawdę powiedziawszy, ale i kawałek przyjemności. A kto nie lubi przyjemności, jeżeli ta nic nie kosztuje?
Czasami pan Ratafia znikał z Warszawy: nie było go widać tydzień, niekiedy dwa lub trzy, aż nareszcie zjawił się znowu w Saskim ogrodzie lub w cukierni, opowiadał, że stęsknił się do swoich ulubionych zakątków, do czarnej kawy, do gazet, do partji szachów. W podróży człowiek jest pozbawiony wielu uciech życia, musi cierpieć niewygody, żywić się licho, znosić zimno i utrzęsienie — ale, jeżeli tego wymaga interes, jeżeli można coś zarobić, to trudno — trzeba się poświęcić. Niejednokrotnie usiłowałem dowiedzieć się, jaki mianowicie interes jest głównem zajęciem pana I. B. Ratafii, ale napróżno; odpowiedzi były zawsze jednakowo ogólne, wymijające...
— Interes, który ja prowadzę — mówił — składa się z wielu różnorodnych interesów.
— Tak, jak bukiet z kwiatów — wtrąciłem.
— Naturalnie. Stąd kwiatek, stamtąd kwiatek... Dziesięć, piętnaście, trzydzieści, sto kwiatów, a bukiet jest jeden. Trzeba tylko zdatnego majstra, aby go ułożył i związał. Że ja jestem majster, nie potrzebuję się chwalić: cała Warszawa wie o tem; że wolę załatwiać cudze interesa na cudze ryzyko, aniżeli własne i na własne ryzyko — to może panu powiedzieć nawet mój pięcioletni synek. Stąd trochę, stamtąd trochę — oto cała filozofia... komisjonerstwo... pośrednictwo, to jest wyręczycielstwo, zastępstwo, oddanie komuś przysługi. Można nazywać tak i tak — jak się komu podoba. Dość, że się z tego mieszka, żywi, utrzymuje rodzinę, edukuje dzieci...
Przy tych ostatnich słowach pan Ratafia wzruszył ramionami, a na jego grubych wargach osiadł pogardliwy uśmiech.
— Edukuje się dzieci — powtórzył: — po co? Albo ja wiem; wszyscy edukują, moda taka nastała, i ja też robię to samo.
— Nie uznajesz pan pożytku i znaczenia oświaty?...
— Jaki pożytek? jakie znaczenie?
— Czyż trzeba dowodzić?
— Wcale nie trzeba. Bez dowodzenia ja wiem, że to trzech groszy nie warto.
— Zagalopowałeś się pan, szanowny panie Ratafia.
— Przepraszam. Moi rodzice byli staromodni ludzie i kazali mnie uczyć w chederku, później