Strona:Klemens Junosza - Chłopski honor.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

litkiewicz — wszyscy pracujemy, darmo na świecie nic. Mnie widzicie nie bardzo ta przeprawa na rękę, ale muszę za granicą być, bo mi kart okrętowych zabrakło, a ludziom chce się Brazylji. Obaczycie, że z tych stron jeszcze kilkaset ludzi wyjedzie. Więc słuchajcie chłopcy, trzeba mnie przeprowadzić — będą karty, to i dla was będzie robota.
— Ha, niechże będzie i tak, już my pana doprowadzim doskonale...
— O której ruszamy?
— Ja myślę, że za dwie godziny najlepszy czas będzie; niech się pan zbierze do drogi: ja na wieś wpadnę, bo kilku chłopów dziś miało chęć...
— Ani się waż! ja nie chcę iść z chłopami, nie chcę kompańji.
— Dla czego? weselej byłoby!
— Bajesz; albo ja wiem, jacy ludzie między nimi być mogą? Ciebie znam, Kostka znam, żeście oba uczciwi przemytnicy.
— O panie, niech się pan spyta wszystkich kontrabandzistów, cyganów, wszystkich złodziei końskich z okolicy, oni poświadczą, jacy my ludzie!
— Wiem, wiem, — rzekł Kalitkiewicz, — dla tego z wami idę: papiery przy sobie mam ważne i niech Bóg broni, żeby komu w ręce wpadły.
Uczciwi więc ci ludzie, ugodzili się o zapłatę i w parę godzin później Piotr wymknął się cichaczem z karczemki. Kostek z Kubą mieli na niego czekać przy mostku na grobli. Poszedł tedy omackiem prawie, potykając się co krok, ledwie że ów mostek znalazł, ale na nim, ani przy nim nikogo nie było widać. Strach go wziął, bał się być w lesie sam, z pieniędzmi, z temi dużemi pieniędzmi, które na krzywdzie ludzkiej zyskał, zdawało mu się że oto wnet z za drzewa wyskoczy kto, chwyci go za gardło i powie: oddaj coś drugim wydarł!
Trwogą zdjęty, pacierz szeptać zaczął, czego już od wielu lat nie czynił, aż tu nad samem uchem usłyszał głos Kuby...
— Ho, ho, nabożny z pana Kalitkiewicza człowiek!
— Jesteście tu? zawołał Piotr.
— Jużci, że jesteśmy i widzimy pana jak na dłoni; a śmiejem się, że nas pan nie widzi.
— Ach, bo też taka noc...
— Nie gadałby pan Kalitkiewicz: noc prześliczna — ale nie traćmy czasu, nie gościńcem nam droga, tylko krzakami; bierz no Kostek pana pod pachę... a pan niech się nie zraża, jak gałązka po gębie uderzy, albo noga się po kolano w bagno zapadnie, swoja to rzecz. Z początku przykro, a potem przyzwyczaić się można. Jużci w chałupie, pod piecem wygodniej, ale za granicę tamtędy droga nie idzie. No Kostek, ruszaj! Tylko, panie, gadać ani krzyczeć nie można — iść i pewno nogami stąpać.
Pochwycili Piotra pod pachy i poczęli z miejsca tak prędko, jakby nie ciemną nocą, po krzakach, ale w samo południe po najlepszym gościńcu. Kostek, trzymając Kalitkiewicza pod rękę, namacał wypchany pugilares i śmiejąc się rzekł do Kuby:
— Miałeś ty rację Kubuś, dzisiejsza noc bardzo będzie dobra...
Kuba się roześmiał i przyśpieszył kroku. Ze dwie godziny szli tak, po krzakach, bagnach, błotach; w Piotrze, nieprzyzwyczajonym do takiego chodzenia, duch zamierał. Nogi drżały pod nim, pot zalewał mu czoło, oddychać nie mógł...
— Zlitujcie się, prosił, dajcie odpocząć.
— Kuba! — odezwał się Kostek... naprawdę niechby pan Kalitkiewicz spoczął już nareszcie.
— Ano, to niechże spocznie...
Ledwie te słowa wymówił, schwycił Piotra za gardło, i gębę mu brudną szmatą zatkał, jednocześnie Kostek zarzucił mu na nogi postronek i zanim Kalitkiewicz zmiarkował co się z nim dzieje, już był związany, jak baran, zakneblowany, że nie tylko krzyknąć, ale i pisnąć nie mógł i obdarty ze wszystkiego co przy sobie miał. Pugilares z pieniędzmi, zegarek, dwa pierścionki, palto porządne, surdut, wszystko zdjęli z niego do czysta i jeszcze żartowali sobie:
— Bądź pan zdrów! panie Kalitkiewicz, a prawdziwie panie Kaleto z Zagród. My jedziem do Brazylji... może każesz się kłaniać komu?.. Zostawiam ci moją własną sukmaninę, bo chłodno, — i to mówiąc narzucił na niego obszarpaną siermięgę, — nie wspominaj o nas źle...
— Mówiliśmy, żeśmy uczciwi ludzie i