Wyszedł trochę na przechadzkę, a trochę za interesem. Dąży w stronę „domu wiecznego”, do miasta umarłych, gdzie ojcowie, dziadowie i praszczury spoczywają snem nieprzespanym, wiekuistym. Wysokie słupki z napisami wskazują, gdzie kto leży i czem się za życia odznaczył. Prawie wszyscy są wychwaleni: nabożni, sprawiedliwi, miłosierni, uczeni i jak jeszcze uczeni! To przecież cmentarz przy mazowieckiem miasteczku, a takie miasteczko to ogród woniejący, w którym jaśnieją kwiaty talmudycznej mądrości; to niby lazurowy skrawek nieba, ozdobiony pierwszorzędnemi gwiazdami filozofii; niby wielka krynica wiedzy talmudycznej i kabalistycznej, z której tyle już pokoleń wielkich myślicieli pije spragnionemi usty.
I ten oto filozof, którego na rysunku widzicie, napawał się wonią kwiatów mądrości, brał światło od gwiazd już zagasłych, czerpał wodę z onej krynicy prześwietnej, od małego dziecka do późnej starości nie rozstawał się z zatęchłemi księgami, chłonął w siebie, niby gąbka wodę, wiedzę z przed dziesiątków stuleci. I zrobił się z niego taki uczony, taki wielki uczony, że cały świat spółczesny, wszystko, co go otacza, jest dla niego obce. On, ten mędrzec, za wysoko stoi, żeby mógł zniżyć się aż do ziemi, dającej chleb, do ludzi, wśród których mieszka. Nie odróżni on dębu od sosny, gdyż czyta ciągle o cedrach; nie wie, gdzie leży Wisła, choć go od niej zaledwie kilka mil drogi oddziela — bo przed oczami duszy ma Jordan i wody Babilońskie; patrzy z góry na chłopów, co do miasteczka pożywienie przywożą, bo widzi w nich potomków Filistynów, Jebuzejczyków i innych, z którymi ongi jego przodkowie bardzo mężnie walczyli.
Co jego ten cały świat obchodzi? co on ma z nim spólnego? Wystarcza mu duszna szkoła, zatęchłe księgi, towarzystwo kilku takich samych, jak on, myślicieli. Gdyby można cofnąć czas ubiegły, wykreślić z dziejów dwa tysiące lat i jego, takiego jak dziś jest, z tą jego wiedzą i sposobem myślenia, przenieść do ziemi Chanaan, znalazłby się w swoim żywiole, jak ryba w wodzie i byłby, wobec tamtych, dawno, dawno zmarłych swych przodków, bardzo dobrym „spółczesnym” obywatelem. Tu jest tylko uczonym.
Ożeniono go, kiedy miał szesnaście lat życia; został mężem, ojcem licznej rodziny, ale o jej byt, o chleb dla niej nie troszczył się nigdy. Czyż nie dość, że dawał tej rodzinie zaszczyt, honor i wielki blask od jego uczoności bijący. To też o chlebie myślała jego żona. Ona to po całych dniach biegała z koszami, od jednych kupując, drugim sprzedając, z handlu, spekulacyi zbierała i zbiera miedziaki, na wyżywienie myśliciela i jego licznego potomstwa... Za to jest wynagrodzona po królewsku: ma zaszczyt być żoną uczonego i matką jego dzieci...
A uczony to zaprawdę wielki: najzawilszą sprawę potrafiłby osądzić, według prawa talmudycznego; umie rozwikłać dziwaczne kombinacye cyfr kabalistycznych; zna tysiące gatunków złych duchów; chętnie podejmie się dowieść, że ziemia w miejscu stoi, a słońce się rusza; we wnętrznościach zwierzęcych może czytać jak w księdze, a gdy się puści na szerokie pole komentowania
Strona:Klemens Junosza - Człowiek skamieniały.djvu/2
Ta strona została uwierzytelniona.
CZŁOWIEK SKAMIENIAŁY.