Strona:Klemens Junosza - Czarna Andzia.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Oj śliczna była Andzia, niech ją kaczka zdepcze!
Ustami jak wisienki słodkie słówka szepcze,
W kruczy włos wplata wstęgi ogniste, czerwone,
Nosi biały fartuszek, spódniczkę zielonę,
A gdy zerknie oczyma czarnemi jak tarki,
To choćbyś w trumnie leżał, to cię przejdą ciarki.
Ojciec Andzi co w chórach śpiewał z pierwszej nuty,
Robił dla całej szkoły jałowicze buty.
Był to człek z wielkiem nosem, nabożny jak rzadko,
Nieraz śpiewał godzinki, pracując nad łatką...
I taki dziwny afekt ku uczniom uczuwał,
Że prawie całą szkołę na kredyt obuwał!
Dziś tacy zacni szewcy dawno już wymarli,
Buty robili mocne i nie bardzo darli...
Zwał się ten rodzic Andzi, Przyszczypka Jacenty,
Regularnie co święto zawsze był urżnięty,
Surdut nosił po kostki, wąsy przystrzyżone,
I już czwartą z kolei opłakiwał żonę...
W Niedzielę o dziesiątej gdy do domu wracał,
Zaledwie że się łoża swojego domacał;
Padał nań jak nieżywy... i choć strzelaj z działa,
On ci chrapał tak głośno, że aż chata drżała...
Wtenczas czarna Anulka biegła pod topolę
I na konwikt zwracała oczęta sokole...
A dziadunio Hilary, przez parkan wysoki,
Pośpieszał do niej żwawo jeleniemi skoki.
Świecił bladawy miesiąc, mrugały gwiazdeczki,
A dziadzio koperczaki smalił do dzieweczki
I tak spędzali długie przyjemne godziny,
A potem malam notam miał dziadek z łaciny.

III.

Było to w jakieś święto, ksiądz Melchior był blady,
Na twarzy nosił cierpień, czy też smutków ślady,
Chodził zły i milczący z pochyloną głową
I bardziej niż gdykolwiek spoglądał surowo.
— O! źle, mówili sobie, bracia konwikciarze,
Pewnikiem dzisiaj kogoś pewnikiem ukarze,
Bo zły taki jak nigdy, minę ma ponurą,
A przy obiedzie barszczu nie dotykał z rurą —