sałem maleńką dozę morfiny — jednocześnie starałem się zbadać przyczynę choroby.
Intendent (tak nazywano ekonoma) powiedział mi, że w pałacu „straszy.”
Obejrzałem starannie gmach. Była to rudera wspaniałego niegdyś pałacu. Dwie baszty stały na rogach, bociany miały na nich gniazda. Na wierzchołku był taras, z którego dawni właściciele z dumą spoglądali na srebrne stawy i złociste łany swych dóbr. Z sześćdziesięciu kilku komnat pałacu, było mieszkalnych tylko dwanaście. Te zajmowali hrabiostwo. Apartamenta rzeczone znajdowały się na parterze; w antresolach pan intendent urządził coś w rodzaju spichrza. Leżało tam zboże na porozkładanych wielkich płachtach.
Resztę pałacu, kaplicę, bibliotekę, łazienkę, wielką salę balową, kilkadziesiąt pokoi, alków i skrytek zamieszkiwały nietoperze, sowy i puhacze, które z nadejściem zmroku odzywały się w sposób mniej zabawny.
Rzeczywiście, wieczorem zwłaszcza, przy słabem świetle księżycowem, pałac wyglądał wcale nie zachęcająco. Miał w sobie jakąś średniowieczną ponurość; do połowy tonął
Strona:Klemens Junosza - Drobiazgi.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
140