Nie wiedząc co robić, biegnę przez podwórze do pana Dryblasiewicza. Spuszczony z łańcucha pies kąsa mnie w łydkę i ma najszczerszy zamiar zapuszczenia swych olbrzymich zębów jeszcze wyżej.
Ale cóż znaczy skaleczona łydka w obec zabitej ofiary!...
— Panie, wołam stukając do okienka, — panie Dryblasiewicz!
A jednocześnie bronię się nogami przeciw niedorzecznym pokuszeniom psa, skierowanym ku mojej ariergardzie.
— Panie!..
— A co tam... kto tam?
— Panie, na miłość Boską: to ja, geometra, wstań pan pocichu... nieszczęście...
— Pali się?
— Gorzej jeszcze...
— Złodzieje?
— Żeby tylko złodzieje!
— O, do djabła!..
— Wstawaj pan... wstawaj! morderstwo.
Dryblasiewicz wstał, wziął dla bezpieczeństwa dubeltówkę, znakomity statek, którego jedna lufa była przerobiona ze szwedzkiego garłacza, druga zaś z tureckiej janczarki. Odwiódł kurki i wyszedł. Za Dry-
Strona:Klemens Junosza - Drobiazgi.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.
22