nemi oczami, dzierży w ręku rapir cienki, ostry a długi jak stąd do Zawiercia. Chciałem rzucić się na tego potwora, zdruzgotać go i... Uprzedził mnie, poczułem w piersiach ból i zimno, a ten patrzył na mnie szklannemi oczami i pchał mi rapir w serce. Pchał obrzydliwie powoli. Nadziewał mnie jak na rożen. Zabójcze żelazo przechodziło przezemnie z szybkością trzech wiorst na godzinę. Poza sobą usłyszałem krzyk straszny, odwróciłem głowę i widzę jak koniec szpady, przeszedłszy pierś moją, tonie w śnieżnym gorsie hrabiny...
— Ach, potworze! więc dobrze! zginiemy oboje!
Krew nasza mięsza się i plami dywan, bryzga na pyszne meble i krwawi firanki. Chciałem rzucić przekleństwo — ale rękojeść szpady oparła się na mych żebrach... skonałem i... przebudziłem się. Jestem w hotelu, niema ani hrabiny, ani buduaru, ani potwora z oczami szklannemi. Co za rozczarowanie! Zamiast na cudną twarz hrabiny, wzrok mój pada na tłomok.
Otworzyłem okiennice. Już dzień się zaczął. Stróże zamiatają, klnąc. Coraz to z którego numeru wychodzi jakaś pani w jed-
Strona:Klemens Junosza - Drobiazgi.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —