Strona:Klemens Junosza - Dwa śluby.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.


Z

Zaczyna się dzień zimowy, chłodny i ponury. Światło słoneczne przebija się z trudnością przez chmury blade, białawe, kłębiące się w górze, niby tumany mgły, lub dymu. Na ulicach niedawno pogaszono latarnie, w głębi otwartych już sklepików z bułkami i kawiarni widać światło...
Ruch miejski jeszcze się nie rozpoczął, tylko stróże przed domami oczyszczają chodniki; wozy piekarskie i rzeźnickie śpieszą na targi, kiedy niekiedy służąca z koszem przebiegnie, sanki nie brzęczą jeszcze, zaspany posłaniec publiczny wlecze się powoli na stacyę... Połowa przynajmniej ludności warszawskiej jeszcze śpi.
Są nawet i tacy, którzy dopiero spać zamierzają.
Oto powolnym krokiem przesuwa się gromadka... Panie są i panowie, a znać, że z zabawy wracają... Z pod salop widać postrzępione suknie tarlatanowe, z pod kapeluszy — twarzyczki blade, zmęczone, mizerne. Panowie nie lepiej się mają: jeden utyka trochę na nogę, drugi, chociaż towarzyszy młodej kobiecie i usiłuje ją bawić przyjemną rozmową, nie może się powstrzymać, i o zgrozo!.. ziewa, okropnie ziewa!..
Ma swoje prawa karnawał, ma je również i sen, ale prawa snu są mocniejsze, zwłaszcza dla młodych, bo oto mama tych panienek śmieje się z niewytrzymałości córek.
Co prawda, wyspała się dobra kobiecina siedząc przez całą noc na kanapie, i nie mija się z prawdą mówiąc, że się już nie położy wcale, chyba na chwileczkę po obiedzie.
Papa jest także dzielny; grał całą noc w winta, dał dwa małe szlemy, wygrał sześć rubli — i czuje się zupełnie dobrze. Pójdzie do biura jak nic, będzie drzemał nad rachunkami jak nic, a po obiedzie chrapnie już na urząd, także jak gdyby nigdy nic...
Tymczasem wymachuje laską, drepcze z fantazyą ogromną i dowodzi, że tylko stara gwardya jest coś warta, a dzisiejsza młodzież znaczy tyle co nic...
— Myśmy potrafili tańczyć przez siedem dni i siedem nocy z rzędu, a w r. 1849 u państwa Anzelmów...
Weszli w bramę i przechodzień nie dowiedział się, co było właściwie u pańtwa Anzelmów, czterdzieści kilka lat temu.
W kościele Świętokrzyzkim mrok jeszcze panuje, ludzi niewiele, jakiś wyrobnik przy drzwiach pada na kolana z ciężkiem westchnieniem, w ławce przy zapalonym stoczku staruszka, otulona w pięć chustek, odczytuje modlitwy. W mroku, w ciszy, po kątach ukryci modlą się ci ludzie, którzy z prawdziwą wiarą w sercu przyszli o miłosierdzie Stwórcę swego prosić — i którzy odejdą z nadzieją, że prośba ich będzie wysłuchana tam, wysoko...
Ukazuje się dziad ze stoczkiem na długim kiju i zapala świece w kaplicy Matki Boskiej... Zapala wszystkie... robi się jasno jak w dzień... Równocześnie od drzwi wchodowych słychać kroki...
Idzie kilka osób i kieruje się wprost ku kaplicy. Młody człowiek prowadzi pod rękę bardzo przystojną kobietę, jegomość poważny stąpa obok siwowłosej matrony, jeszcze kilku mężczyzn dopełnia orszaku.
Przyszli zapewne na nabożeństwo, a może też kto ze znajomych będzie brał ślub o tej porze...
Ale nie... to właśnie orszak weselny; bez fraków, bez strojnych sukien, może nawet przyszli do kościoła pieszo...
Ksiądz idzie do ołtarza, młody człowiek ze swą towarzyszką klęka na stopniach. Oboje są młodzi, ładni, znać po nich, że należą do sfery inteligentnej.
Veni Creator! rozbrzmiewa głos organu, ksiądz ręce stułą im związał.
Wychodzą w takim samym porządku jak przyszli i zatrzymują się na chwilę przed kościołem.
Przechodzień mógł słyszeć ich rozmowę: