Strona:Klemens Junosza - Dwa śluby.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.

On miał zaraz udać się do biura, ona do magazynu, którego cały zarząd spoczywa w jej rękach. O czwartej po obiedzie mają się zejść na obiad u jej matki; przyjdzie tam ojciec jego, (ten poważny jegomość, który prowadził pod rękę osiwiałą matronę), oraz trzej młodzi ludzie, koledzy biurowi pana młodego.
Pani młoda zaprasza bardzo uprzejmie, dodając, że mama przyrzekła dać obiad wyśmienity, z doskonałą leguminą i z czarną kawą... Naturalnie, obiad weselny musi się czemś od zwyczajnego odróżniać...
Pożegnali się wszyscy przed kościołem i poszli do pracy, każde w swoją stronę, zniknęli w fali miejskiej, jak drobne krople deszczu nikną w szeroko rozlanem jeziorze.
Dzień przeszedł szybko, krótki dzień zimowy... słońce usnęło w chmurach niewiadomo kiedy i ustąpiło miejsca czerwonawym płomykom gazu.
Śnieg padał. W świetle latarń miejskich, w promieniach bijących z wystaw sklepowych migotały białe, gęste płatki śniegowe, niby wielka gromada nocnych motylków...
Kościół Świętokrzyski z ogromną swą fasadą i wieżami w mrokach tonął, tylko schody, figura krzyż dźwigającego Zbawiciela i drzwi świątyni oświetlone były.
W kaplicy Matki Bożej dziad świece przed ołtarzem zapalał, z ulicy napływali ludzie ciekawi, mający dość wolnego czasu, aby się „ślubowi“ przypatrzeć...
Przed kościół zatoczyło się kilka karet, panie wystrojone w jedwabie, panowie wyfraczeni, panna młoda w białej sukni atłasowej, druchny w leciutkich jasnych sukniach, niby w obłokach... Orszak szykuje się w przedsionku i dąży do ołtarza. Veni Creator! głos organu rozbrzmiewa, ksiądz młodej parze ręce stułą związał, ceremonia skończona...
Orszak kieruje się ku drzwiom, torując sobie drogę wśród ciekawych, którzy chcą widzieć jak kto był ubrany, przypatrzeć się pannie młodej, drużkom i druchnom — znaleźć odpowiedź na pytanie — kto to? co za jedni?
Jakiś jegomość, wszędobylski widocznie i wszelkich stosunków miejskich świadomy, zaspokoił ciekawość obecnych, opowiadając tym co pytali i tym co nie pytali, że pan młody pracuje w jakimś kantorze prywatnym za dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, zaś panna młoda pochodzi z takiej familii, która niegdyś coś miała... Teraz niema nic, ale się jakoś bieda łata, ażeby był szyk...
I jest szyk, ale wynajęty, od karet, aż do zastawy stołowej... do szklanek...
Pan młody ma jakąś troskę na czole... jutro przyjdzie do niego pan Abraham, a dać mu co niema... chyba kochana mama żony poratuje; pani teściowa również się zamyśla... jutro przed wieczorem przyjdzie pan Izaak... będzie się upominał, a nie ma mu co dać... chyba kochany zięć przyjdzie z pomocą...
Siedli do karet i znikli w ruchu ulicznym. Żywa fala ludzka wzbierała na ulicach, jak zwykle podczas karnawału wieczorem... Toczyły się karety, brzęczały sanki, na chodnikach było pełno ludzi na zabawy śpieszących... w tej fali, w tym ruchu i gwarze utonęły dwie młode pary... Co im też jutro przyniesie?
Łatwo zgadnąć. Pierwsza znajdzie przy skromnem życiu i pracy spokój i zadowolenie wewnętrzne; drugą odwiedzać zacznie pan Abraham i pan Izaak — a z czasem za tymi panami przyjdzie pan Jakób, a dalej pan Juda i bracia jego...
I rozpoczną życie z dnia na dzień, trosk i niepokoi pełne, gorzkie, ciężkie, męczące...
Noc już zupełna, sklepy zamknięte, przechodniów coraz mniej na ulicach: jedni spać poszli, inni bawią się i tańczą — jak w karnawale... Snieg dużemi płatkami sypie, bieli dachy, ulice, chodniki, na twarde kamienie i głazy rzuca puchowe pokrycia...
Jak w zimie...