Strona:Klemens Junosza - Dwie wigilie.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

Skoro gwiazdka na niebie zabłysła, ojciec opłatek ze stołu wziąwszy, tak pięknie do owych sąsiadów przemówił, że się obaj jako bobry spłakali i uczynili onemu paskudnemu procesowi koniec.
Potem łamał się ojciec z nami wszystkiemi i z czeladzią, a następnie kielichy krążyć zaczęły, wesołość i radość była duża.
Tymczasem już i jedenasta godzina nadeszła. Kilkoro sanek przed dom zajechało i kilka wierzchowych podano i tak ruszyliśmy na pasterkę.
Śpiewano kolędy, bito w bębny, a organista co umiał najpiękniejszego na organach wygrywał. Ludu było w kościele jak nabił, a potem, kiedy się nabożeństwo skończyło i jużeśmy ku domowi ruszyli, jak okiem zasięgnąć widziałeś światełka, słyszałeś śpiewy, a kilka beczek ze smołą, zapalonych na wzgórzu, oblewało światłem całą okolicę.
Na owej pasterce ujrzałem po raz pierwszy pannę Weronikę, a żem w jej oczy więcej aniżeli w ołtarz patrzył, przeto mi ojciec srogo zagroził, iżbym zgorszenia w kościele i despektu pannie zacnej nie czynił.
I nie uczyniłem jej żadnego despektu, ona zaś wyrządziła mi respekt, wyszedłszy za mnie za mąż.
Kochaliśmy się srodze, bo też to były czasy wielkiej a gorącej miłości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
II.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jest to rzecz arcy zabawna.
Właśnie w dobry czas się wybrali. 1-o nie przysłali ani trzech groszy na podróż, 2-o mróz aż trzeszczy, 3-o futro w zachwyceniu, 4-o obawa świętych nudów.
Dość jest tych czterech przyczyn by zostać w Warszawie.
Wprawdzie papa wystylizował mocno czuły i kaligraficzny list, a mama dodała do tego nader sielankowy przypisek, ale ostatecznie cóż ja tam będę robił. Jeżeli mam jechać po to abym zobaczył ojca który mantyczy i matkę która by mnie od rana do wieczora częstowała, żebym miał nasłuchać się jakichś kolend i pieśni organisty z przedpotowych kantyczek, to co prawda gra nie warta świecy.
Z dwojga złego wolę już nasze przetelefonowane miasteczko, gdzie mogę sobie wejść do pierwszego lepszego handlu i zjeść kawałek dobrego mięsa, nie narażając się na spotkanie z rybami, grzybami i barbarzyńską kapustą.
Piszą moi staruszkowie że im tęskno do mnie, że mnie owa lata nie widzieli, nie wiem ile w tem jest prawdy, zdaje mi się jednak że gdybym miał syna, to mógłbym go i dziesięć lat nie widzieć. Sądzę że nie uczyniłoby mi to wielkiej różnicy. Zresztą cóż są te święta. Pustota bezmyślna, krętanina do niczego nie prowadząca, zdawałoby się że to wynalazek kupców i kramarzy, chcących mieć sposobność łatwego pozbycia się zleżałych towarów...
Otrzymałem już dwie depesze.
Podobno ojciec chory, mocno mnie to martwi wprawdzie, ale nie jestem doktorem medycyny i obecność moja nic a nic nie pomoże. Zresztą prawa natury są nieubłagane. Choroba jest konsekwencyą życia, tak jak urodzenie pośrednią przyczyną śmierci.
Po cóż więc pojadę? Patrzeć na łzy nie lubię, życie zaś nie jest znów tak słodkie, żeby aż umyślnie gorzkich przypraw do niego szukać należało.
Odpowiadam że nie mam czasu, że jestem mocno zajęty, nieco słaby, tysiączne interesa....
Straciłbym kolacyę u pani Zofii, czarującej separatki, która usilnie pragnie aby ją kto rozwiódł...