— Był młody pan z Dębianki, sam jedną bryczką popędził doktorów szukać, a drugą tu zostawił z człowiekiem, żeby duchem księdza przywiózł, bo stary pan w Dębiance bardzo zasłabł.
Człowiek poleciał na probostwo, powiedzieli mu, że kanonik u nas. Człowiek do nas, ja stałem przy furtce; powiada: tak i tak, a ja mówię, kapucyni tu są, zaraz który pojedzie, no i jak panicz widział, poszedłem do pokoju i szepnąłem parę słów księdzu gwardyanowi i wie panicz, co się stało? Nie gwardyan pojechał, ale ten ksiądz z Rzymu. Nawet do klasztoru nie wchodził, tylko ot! tu do fary wbiegł. Kościół był otwarty, ksiądz Wiatyk wziął i pojechał do Dębianki, co konie mogły wyskoczyć. Teraz już panicz wszystko wie.
— Ach, mój Boże, biedny pan Piotr!
— A juści, że biedny, to biedny. Nawet nie miałem czasu spytać człowieka, czy się przygoda jaka zła stała, czy tak ze starości zachorzał.
Pobiegłem co żywo z raportem do panny Felicyi. Wszyscy byli smutni i powarzeni, rozmowa nie kleiła się. Groźne słowa gościa brzmiały wszystkim w uszach, a wobec wiadomości o blizkiej śmierci pana Piotra, krzywda, jaką mu wyrządzono, tem widoczniejszą się stawała.
— Ja nieraz o tem myślałam — mówiła pani
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
99