świeciła jasno ta gwiazda, a za nią wlókł się ogon świetlny, niby ognista rózga, na postrach ludziom niewidzialną a potężną ręką na sklepieniu niebieskiem zawieszona.
Patrzyłem na nią z trwogą nie ja tylko, bo wszystkich ona przejmowała strachem, a ludzie za przepowiednię wielkich nieszczęść, za wróżbę końca świata ją uważali.
Rano byłem mizerny i blady.
— Co ci jest? — zapytał dziadek — czyś nie chory?
— Nie, dziadziu.
— Więc dlaczego wyglądasz jak zmokła kura i krzywisz się, jak środa na piątek?
— Spałem źle, dziadziu.
— A to co nowego? Za moich czasów dzieci sypiały, jak kamienie.
— Być może, dziadziu, ale wtedy nie było komety.
— Ach, więc i ty także?
— Co, dziadziu?
— Komety się lękasz?
— Bardzo, tyle o niej mówią.
— A wiesz-że przynajmniej, co to jest kometa?
— Nie wiem i może właśnie dlatego się boję.
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
103