Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.
116

Ponieważ nie we wszystkich punktach się zgadzali, więc wybuchały między nimi przelotne sprzeczki; dziadek czerwienił się i głos podnosił, kwestarz odpowiadał spokojnie, ale za brodę się mocno ciągnął, co znaczyło, że jest wzburzony.
Nie rozumiałem z tego nic a nic, nie wiedziałem, o co idzie. Mnóstwo wyrazów cudzoziemskich, któremi rozmowę przeplatali, utrudniało mi poznanie jej treści. Wysunąłem się pocichu z pokoju i wyszedłem na podwórko przypatrywać się gołębiom pocztmistrza, które całemi stadami dach obsiadły.
Były to śliczne ptaki, niektóre białe, jak śnieg, inne szare, ceglaste, nakrapiane, z połyskliwemi szyjami. Marzyłem, żeby choć kilka takich posiadać. Kiedym tak stał i ścigał gołąbki oczami, usłyszałem za sobą głos:
— Paniczu, paniczu!
Obejrzałem się, obok mnie stał Kajetan.
— Co wy tu robicie, Kajetanie?
— Naumyślnie przyszedłem, czy panicza dziadzio jest w domu?
— Jest.
— Niechże panicz powie, jako mnie pani rotmistrzowa przysłała z pokłonem i prosi, żeby, jeżeli pan czasowy, pofatygował się zaraz, bo coś pilnego pani ma powiedzieć.